piątek, 19 sierpnia 2011

Dudni z daleka gdzieś bas... - wspomnienia z Offa


Kolejny Off za nami, czas zacząć wspominki, póki jeszcze w głowie świeżo. Od czego zacząć...? Chyba najłatwiej od porównań z rokiem ubiegłym. LineUp - co jeszcze rok temu wydawało się niemożliwe - na plus. Gwiazdy jakby świeciły jaśniej, dobór godzinowy i scenowy bez zastrzeżeń, polska reprezentacja na remis - dużo ciekawych popołudniowych koncertów, jednak pół godziny - czasem za mało... Pogoda też na remis - gdyby nie niedzielna burza byłoby na plus, a może burzę powinienem policzyć jako atut. O ile burzę może tak, to późniejsze błoto, deszczową niechęć na koncerty Deerhoof, dEUS na pewno nie... ochrona tak samo mierna i wąsata jak w zeszłym roku plus lekki zatarg z jednym z przedstawicieli przy nielegalnym przemycie alkoholu z groźbą 2tysięcznej kary, policji i wizji przeciętych opasek - skończyło się na strachu:) Organizacyjnie chyba lepiej - przejście prosto z pola na ulicę plus połączenie strefy piwnej ze sceną leśną kilka godzin zaoszczędziło, jedzenie dla mnie mętne, piwo nieupijające, z butelki już bardziej...


Piątek - jesteśmy o czasie, kolejek jeszcze nie ma, jednak już przy wjeździe pierwsze niemiłe zaskoczenie: brak trawiastego parkingu przy polu, tak miłego zeszłorocznego miejsca spotkań. Ale zaraz za chwilę pierwszy fart: udaje nam się skorzystać z chwilowego zawirowania i braku ochrony i wjeżdżamy na plac przed hangarem, co jak później się okazuje oszczędza nam kolejne godziny na dojścia do samochodu i z (butelkowe piwo i wódka w bagażniku). Rozbijanie namiotu, przyjemna, słoneczna atmosfera i już jesteśmy na festiwalu. Rozpoczyna TRYP i już jesteśmy na właściwych torach! Potem krótka przerwa, kawałek Mazolla i już na scenie leśnej gra Janerka. "Wasz muł pancerny" - jak sam się przedstawił, mimo że nieco wychudzony i wysuszony w świetnej formie muzycznej. Śpiewamy, tańczymy, jak zawsze wszystko znamy! Kilkadziesiąt minut mija za szybko i biegiem na główną, tam już kolejna legenda - zespół Dezerter. Tańczymy w skromnym pogo pod sceną, skromnym, takie czasy: "wczoraj nie do pomyślenia dzisiaj rzecz zwyczajna" - przytaczając słowa zespołu. Idziemy dalej, towarzyszy nam sielankowa atmosfera, dobre nastroje, spotykamy spóźnionych gości:) W namiocie Baaba Gaba Kulka bawi się muzyką. Na perkusji Macio Moretti - chyba najbardziej zaangażowany muzyk tegorocznej edycji. Ja sam naliczyłem go w czterech odsłonach, a niewykluczone, że było go więcej... Po Gabie czas na piwo - zawsze jest czas na piwo - przy ogłuszającym metalowym graniu Szwedów z Meshuggah. Trzeba się przemieścić, bo niewiele słychać...Potem część grupy idzie na Czesława, a ja ląduje znowu w namiocie na Matthew Dear Live Band. Późna godzina, zadymiona scena, pan w marynarce - świetnie się to wszystko sprawdza. I już północ - dobry czas na łagodniejsze brzmienia. Mogwai i Low - wracają wspomnienia z Barcelony. Mogwai nie powiem, że rozczarowuje, ale też nie zachwyca, może zbyt dużo kawałków z nowej płyty, a może konwencja już trochę się przepaliła. Za to Low - mój prywatny numer trzy w kategorii koncertów zagranicznych - daje ponieść emocjom... Sił jeszcze dużo a dzień się kończy. Szkoda, bo w niedzielę tych sił zabraknie... Ostatni występ pana z laptopem na scenie eksperymentalnej i idę spać. Coś około 3:30. Panów z laptopami do końca nie kumam...

Sobota
Ten dzień przywitał nas... upałem. O godzinie 7 można było już zacząć zapominać o śnie i trzeba było zacząć myśleć jak tu się zregenerować, bo zapowiadał się znowu długi dzień. Ale jakoś się udało. Śniadanko prosto z reala, drzemka, gazetka, jakieś piwko i już południe. Zjawiamy się na terenach festiwalowych w okolicach zespołu Kamp. Muzyka słyszana zewsząd, tłumów jeszcze nie ma, typowy piknik. Dobra chwila żeby pochodzić, poznawać i tak też robimy. Po wstępie słyszanym z leżaków na scenie leśnej rozgrzewa się Asia Mina z 50 osobową orkiestrą dzieciaków. Fajnie to brzmi, ale jak już wspominałem jest czas poznawania - ruszamy pędem na Ballady i Romanse. Wszystko trochę zbyt krótko i za szybko...I już jesteśmy z powrotem bo na scenie trójki Kyst. Panowie jak zwykle z klasą i rozmachem. Dwie perkusje + gitara dają ciekawy efekt, choć lepiej ich się słucha w porze nocnej...Uff przerwa zasłużona. 
Strefa gastronomiczna. Cóż, niechybnie nam się przedłuża pobyt w strefie, tak, że Blonde Redhead słyszymy zza płotu, potem Mołr Drammaz, ale grupa wraca do strefy:) No i już za chwilę pierwsza dzisiejsza gwiazda - zespół Kury ze swoją szlagierową płytą POLOVIRUS. Przyznam, że jakoś dotychczas nie złapałem do końca tej konwencji, no i właśnie od tego są koncerty. Przede wszystkim duży kunszt techniczny muzyków pozwala im się bawić stylami, do tego charyzma Tymona i publiczność rytmicznie buja się przy discopolowych rytmach. W ogóle to jestem przekonany, że sprowadzenie na off festiwal Maryli Rodowicz lub Krzysztofa Krawczyka również przyciągnęłoby tłumy...
Powoli się ściemnia, a to znaczy, że nadszedł czas na obowiązkowy punkt festiwalu - czyli holenderskie rowery! I ponownie ta sama wyluzowana ekipa bawiąca się swoją pracą:) No i wiatr we włosach, wódka na parkingu, piwa butelkowe i jest tak fajnie, że Gang Of Four znowu zza płota! Po 23 wracamy. Prosto na scenę leśną gdzie rozbrzmiewa już nastrojowo i melodyjnie Destroyer. I tutaj przyznaję kolejne trzecie miejsce! Ogólnie myślę - i nie jest to moja odosobniona opinia - że koncerty na leśnej udają się najlepiej. Nie wiem, czy to kwestia klimatu, nagłośnienia, czy repertuaru, ale Destroyera z pewnością zapamiętam...Ale prawdziwa bomba miała dopiero nadejść! Okrzyknięty główną gwiazdą festiwalu: zespół Primal Scream i jego płyta Screamadelica sprzed 20 lat docierała do mnie długo. A właściwie to do końca do mnie w ogóle nie dotarła. Gdyby nie to, że był to prime time, scena główna, brak alternatywnych wydarzeń, to wcale nie jestem pewien, że bym się na ten koncert wybrał. I jakaś taka ogólna niechęć we mnie była. Ale w pewnym momencie zostałem wybudzony z marazmu i proszę państwa nastąpiło olśnienie! Muzyczne objawienie, ogólnie doszło do euforii. Te rytmy - już wcześniej znajome - zwielokrotniły się i wybuchły z wielką siłą. Osiągnąłem absolutną ekstazę muzyczną. W tamtym momencie liczyła się tylko muzyka...
Kto by pomyślał, że tak się to skończy.....

Niedziela
No i nadszedł finałowy dzień festiwalu. Od rana upał i piękne słońce, jeszcze o tym nie wiemy, ale pogoda szykuje dla nas mnóstwo niespodzianek... Póki co piknik na polu namiotowym, kolejki do pryszniców nie dla nas.. Po wczorajszym, słabszym poranku, dziś znowu mnóstwo sił do spożytkowania! Dzisiaj też do posłuchania i obejrzenia najwięcej pewniaków. Jakoś się szczególnie nie spieszymy, tak więc występy rozpoczynamy od pewniaka Biff. Kto nie widział, niech koniecznie zobaczy - spodoba się... Kto widział ten się niczym nie zaskoczy. O 17 biezlizna, czyli absolutne MustSee! Wszystko świetnie zgrywa, fajnie posłuchać murowanego zestawu hitów, co gwarantuje formuła: Zespół gra płytę... janiszewski mimo wielkiego brzucha i alkoholowych worów pod oczami radzi sobie jak na frontmana tradycyjnie dobrze. Koncert Bielizny był również przełomowy pod tym względem, że od tej pory na festiwalu zaczął rządzić deszcz i błoto. I burza. 
Taka z piorunami! Zaczęło lać tak strasznie, że zalało scenę główną i Abradab nie zagrał. My po wiernym tańcu pod sceną poszliśmy przebrać co trzeba i suszyć komórki... Na szczęście padać przestało, na nieszczęście, nie na długo... Koncertowi zespołu Liars przyznaję kolejną ex aequo trzecią nagrodę. Potem znowu zaczął rządzić deszcz. Bardzo szkoda Deerohoof, szkoda dEUS, Ariel Pink w deszczu i błocie, ale chyba dał radę. Na więcej nie starczyło sił. Pożegnanie przy dźwiękach PiL, a Sebadoh to już w samochodzie w drodze powrotnej.
Zawsze musi być jakieś: szkoda... I tak było wystarczająco pięknie, tak więc tych kilka zmarnowanych koncertów nie wpływa na odbiór całości. Po raz kolejny utwierdziłem się w przekonaniu, że znalazłem swoje miejsce, a z każdym kolejnym dniem wspomnienia będą ustępować miejsca przyszłorocznym oczekiwaniom. Póki co wspomnień cały worek...
Cześć!

piątek, 12 sierpnia 2011

Come back soon!

Proszę nie odchodzić od odbiorników, już wkrótce (po grand weekendzie) relacja z Off'a!

czwartek, 16 czerwca 2011

Off 2011 - Line Up z podziałem na sceny i godziny!

Sierpień zbliża się WIELKIMI krokami, kilka dni temu została upubliczniona pełna rozpiska godzinowa. Tradycyjnie moje typy: na zielono to co trzeba zobaczyć, na żółto to co również należy zobaczyć, ale w drugiej kolejności, lub gdy nie będzie lepszych zajęć. Oczywiście namawiam wszystkich do stworzenia własnej wersji. Wersja excelowa do pobrania tutaj.

poniedziałek, 6 czerwca 2011

BARCELONA PRIMAVERA 2011

SING ALONG WITH THE COMMON PEOPLE


ŚRODA
Odurzeni katalońskim słońcem, piwem z gatunku San Miguel i Estrella Damm ruszamy w kierunku pierwszego festiwalowego przystanku. Droga jest długa i wyboista, wiedzie ze słynnej twierdzy Montjuic, poprzez tereny olimpiady z 1992 roku prosto do Hiszpańskiej wioski czyli Poble Espanol. Na szczęście w głównej mierze jest z górki, co nadaje nam dodatkowego rozpędu i animuszu, adrenalina już też robi swoje. Pierwsze starcie, dokumenty, ksera, dowody, opaski. Uff, udało się.. Wchodzimy!!! Dziedziniec robi wrażenie, ze sceny dobiegają już dźwięki. Bardziej łapiemy klimat niż poszczególnych wykonawców, ale tak jest fajnie! Piwko, żetony, kolejki, muzyka gra! Słońce daje się we znaki, potem jest już znośniej, ale robi się coraz ciaśniej – spadamy bo alk w sklepach tylko do 23!

CZWARTEK

Około godziny 18, kiedy słońce po raz pierwszy od naszego przyjazdu skryło się za chmurami, udajemy się w kierunku Parc del Forum – ogromnego, poziomowo zróżnicowanego, lecz głównie niestety betonowo – asfaltowego placu, na którego 10 scenach odbędą się festiwalowe koncerty. Po odbyciu wstępnych czynności kolejkowo – biletowych jesteśmy w środku! Zaczyna się do wielu niedociągnięć organizacyjnych – system płatniczy zawiesił się już na starcie, piwa niedolewają itp. – ale nic nie jest w stanie przyćmić radości z bycia tutaj! Już wstępny rekonesans pokazuje, że przed nami kilometry pieszych wędrówek. Najbardziej atrakcyjne pod względem muzycznym sceny – San Miguel i Llevant – są od siebie oddalone najbardziej. Oprócz tego, wygląda na to, że Llevant stage jest takim trochę miejscem „na przyczepkę” – ogrodzonym, asfaltowym placem dokoptowanym na potrzeby festiwalu. Jednak jak wiadomo festiwale to również sztuka wyboru – i pewnie nie raz przyjdzie nam wybrać wygodniejsze miejsce nawet kosztem wrażeń artystycznych.

Póki co zaczynamy od Llevant Stage siedząc na dość rozgrzanej ziemi, zajadając orzeszki słuchamy Sonny & the Sunsets i rozkoszujemy się chwilą… 
Po jakiejś godzinie ruszamy dalej odkrywać nieznane jeszcze tereny. Na jednej z mniejszych scen gra w tym czasie nasz The Car is on Fire i choć chłopaki muzycznie bronią się jak najbardziej, to niestety jest to taki „mecz bez udziału publiczności”. 
Dokładnie te same uwagi dotyczą drugiego naszego/nie naszego zespołu – Kyst, który gra w tym samym miejscu jakieś 5 godzin później…

Po uporaniu się z kwestiami płatniczymi i po wypiciu najdroższego piwa w życiu (9Euro) udajemy się w kierunku sceny Pitchfork, gdzie swój koncert gra kalifornijski elektroniczny, lecz lekko też popowy band – Glasser. Wokalistka, utalentowana niebywale – również pod względem tanecznym. Uprzedzając nieco fakty, chyba tylko Polly Jean Harvey prześcignęła ją w kategorii: gracja. Miło się tego słucha i jedyne do czego można się przyczepić – to to, że tak krótko. Ale taki już jest urok festiwali, że zespoły grające o wcześniejszych godzinach grają czasami po 30-45 minut…
Różnego rodzaju zawirowania sprawiają, że na koncert Grindermana trafiamy spóźnieni. A że łysiejący Nick Cave fanów ma wielu, nasze miejsce jest dalekie od idealnego. Ten wydawało by się niefortunny splot wydarzeń powoduje, że za jakieś pół godziny trafiamy na koncert Glenna Branki i jego 6-osobowej orkiestry. I to jest pierwsza festiwalowa bomba! Rozbudowane, kilkunastominutowe kompozycje idealnie wpasowują się w mój nastrój. I to jest jedna z kwestii, dla których uwielbiam festiwale – czasem zupełnie nieoczekiwanie doświadczasz czegoś niesamowitego…
Tak wyglądała muzyka zespołu Suicide
Z powodu wyborów, o których pisałem wcześniej świadomie rezygnujemy z koncertu Interpol, żeby zebrać siły na kulminację wieczoru, czyli the Flaming Lips. Póki co słuchamy chyba najbardziej awangardowego i najtrudniejszego w odbiorze koncertu, gdzie zespół – o bardzo wdzięcznej nazwie – Suicide odgrywa swoją pierwszą płytę nagraną gdzieś pod koniec lat 70tych. Ponownie uprzedzając fakty, jutro Jarvis Cocker powie o tym zespole, jako o jednym z najwybitniejszym zespołów w historii!! Odurzeni muzyką i atmosferą udajemy się w stronę głównej sceny, zajmujemy idealne miejsce i czekamy na Wayna Coyna i jego objazdowy cyrk! Mimo, że miejscami koncert zawiera wręcz identyczne sekwencje wydarzeń, mimo, że konfetti już nie takie kolorowe a balony jakby mniejsze, to wspaniałe piosenki – w dużej mierze wyśpiewane przez publiczność – charyzma wokalisty i ogólnie jakaś taka podniosła atmosfera, powodują, że chce się znowu tego słuchać i to oglądać… I to już koniec na dziś – mimo że zmęczeni, zaskakująco szybko docieramy do placu katalońskiego, a stamtąd pustymi, tak…pustymi Ramblami wracamy do naszego obskurnego hoteliku:)

PIĄTEK
dos cervezas por favor
Dziś na nabrzeżu pojawiamy się jakoś przed 19. Duże Estrelle dodają nam animuszu. Wchodzimy! Początek bliźniaczy z wczorajszym. Ostatnie promienie słońca, scena Llevant, gra zespół the Fiery Furnaces, rozkoszujemy się tym jak mamy fajnie. Korzystamy z festiwalowego życia w oczekiwaniu na koncert the National. Ludzi przybywa z każdą minutą bo to absolutny headliner tej części wieczoru. Grają dużo szlagierów z ostatniej płyty, charakterystyczny tubalny głos wokalisty dobrze sprawdza się na żywo. 


Potem piwko, papieros, piwko i już jesteśmy na mojej ulubionej scenie: ATP. Mamy dobre, wygodne, siedzące miejsce – trochę jak w teatrze – ludzie wypełniają każdą wolną przestrzeń, ale scena jest dość mała i atmosfera mimo wszystko kameralna. 


Bardzo dobrze komponuje się tam muzyka zespołu Low – powolne, zmysłowe rytmy, robi się błogo i leniwie… Niebawem zostaję sam. Przenoszę się na Ray-Ban stage gdzie zaczyna się już koncert Explosions In the Sky – znów idealny czas i miejsce na taką muzykę. Ściana gitar, ale też coś więcej, coś o czym mówi nazwa zespołu… jest już grubo po 1 w nocy. Idę na scenę główną w oczekiwaniu na Pulp. 1:45 zaczynają. Jarvis Cocker prowadzi ciekawą i ożywioną konferansjerkę. O tym jak grali tu na drugiej Primaverze 9 lat temu. O tym, że grają pierwszy koncert od 15 lat w oryginalnym składzie. I oczywiście muzyka. Same hity. Sala tańczy i śpiewa. Przy pierwszych rytmach i słowach „She came from Greece she had a thirst for knowledge…” przez publikę przechodzi wstrząs. I zarazem sygnał końca drugiego dnia. Na placu katalońskim deszcz zaczyna padać…

SOBOTA
Rozpoczynamy ostatni dzień festiwalu. Plany koncertowe jak zwykle ambitne, ale i zestaw wykonawców na dziś szczególnie bogaty. Rozpoczynamy tradycyjnym oszczędnościowym piwkiem, choć i tak bilans wydatków na festiwalowego San Miguela za 4Euro kubek jest zatrważający. Siedzimy na trawiastym wzniesieniu w oczekiwaniu na koncert Fleet Foxes. Zajadamy hiszpańskie parówki. Tuż przed 20 zaczynają grać. Pogoda jest iście piknikowa i odbiór muzyki takowy. Minimalnie efekt psuje wiatr, który na tak dużej odległości nieco zniekształca dobiegającą z głośników muzykę. Po jakichś 40 minutach idziemy dalej, bo jak pisałem wcześniej kolejne zespoły czekają…Demoniczny Gonjasufi na scenie Pitchforka daje całkiem niezły pokaz. Na dłużej zatrzymujemy się na koncercie niemieckiej legendy Einsturzende Neubauten. Panowie wnieśli na scenę kupę żelastwa – rury różnego pochodzenia, blachy i inne dziwne instalacje. W epoce muzyki z komputera robi to duże wrażenie – tym bardziej, że sami szczycą się tym, że grają bez użycia elektroniki, a dźwięki elektroniczne wydają się być. Na telebimach oglądamy przebitki z finału Ligi Mistrzów. Messi gol! Powoli robi się ciemno i wracamy na scenę główną gdzie już zaczyna najpiękniejszy głos i osobowość festiwalu – PJ Harvey
Ten biały duch to PJ


Odgrywa wiele kawałków z ostatniej płyty: Let England Shake – hymny na cześć Zjednoczonego Królestwa (co w kontekście porażki Manchesteru staje się ciut mniej przekonujące:)). Lecimy dalej – zatrzymujemy się na dłużej i słuchamy najbardziej nastrojowego koncertu wieczoru: Galaxie 500, a właściwie jego wokalisty z żoną i zespołem, bo sam zespół nie istnieje już od dawna. Płyta Fire jest jedną z ulubionych moich płyt ostatnich czasów, więc tym ciekawiej było się spotkać z legendą i podumać w atmosferze tej pięknej muzyki. Bardzo przekonujące…
Powoli zaczyna pojawiać się wizja końca… Chodzimy żegnamy się: Swans, super klimat na Mogwai i wreszcie wyczekiwany Animal Collective. Brakuje już trochę sił, żeby to wszystko przeżyć na 100%. Bolą nogi i kręgosłupy:) Chętnie bym jeszcze kiedyś zobaczył AC na samodzielnym koncercie, bo wyglądało na to, że trochę to nie był czas i miejsce na aż tak pokręconą muzę. I tak dobrnęliśmy do końca! Festiwal i cały wyjazd na pewno zapamiętamy na zawsze. Gdyby można było stopniować przymiotnik „zajebisty” musiałbym go użyć w stopniu najwyższym. W połączeniu z pobytem, zwiedzaniem miasta, atmosferą, trudno będzie go przebić w przyszłości. Póki co zostają zdjęcia i nasze wspomnienia…



PS1. Jakoś nocnych zdjęć dowodzi zasadności rozmyślania nad kupnem nowego aparatu
PS2. Wszędzie w tekście, gdzie pojawia się liczba mnoga, mam na myśli siebie i moją dziewczynę Anię, która dzielnie dotrzymywała mi kroku nawet przy największych muzycznych dziwactwach
PS3. Wrócimy tu jeszcze...

poniedziałek, 16 maja 2011

Kwiecień, czerwiec, maj...

Wygląda na to, że ostatnimi czasy nieco zaniedbałem jakąkolwiek aktywność na tej stronie i nie wygląda na to, by w najbliższym czasie to się zmieniło. Cóż, wiosenne słońce nie sprzyja tego typu aktywnościom, tylko zupełnie innym. Przechodząc do tematu naczelnego tegoż bloga, zastanówmy się co straciliśmy? Na pewno uważni i samodzielni słuchaczo-czytelnicy odnotowali kolejnych kilka mocnych akcentów w zapowiedzich pana Rojka. Z mojej strony pierwsze odkrycie to kolejne muzyczne ogniwo muzyki początku lat 90-tych - zespół Sebadoh z płytą Sebadoh III, którą to w przypływie szczęścia od razu zamówiłem na ebayu! Do tego również ciekawy i nieodkryty Blonde Redhead, fenomenu Anny Calvi jakoś nie do końca... Do tego dochodzą bardzo mocne polskie uderzenia: nieśmiertelny Dezerter, Ballady i Romanse, a dla fanów 19 wiosen (czyli głównie dla mnie): TRYP i robi się już tego tyle, że znowu nie jesteśmy w stanie zobaczyć wszystkiego, bo kiedyś trzeba jeszcze wypić piwo w dużych ilościach, wypalić wiele papierosów, poopalać się słońcem i tak ogólnie zażyć relaksu, czego wszystkiego i jeszcze więcej w tym miejscu tradycyjnie Państwu życzę!
PS. Dla mnie teraz to już tylko Primavera i Barcelona i jeśli uda mi się stamtąd wrócić postaram się streścić swoje wrażenia!

wtorek, 19 kwietnia 2011

Johnny The Legend

Z kolejnej porcji ogłoszonych wczoraj kolejnych wykonawców na szczególną uwagę zasługuje zespół Johna Lydona -> Public Image Ltd. Jakkolwiek nazwisko Lydon niekoniecznie musi być znane szerokiej publiczności - tak Johnny Rotten już być powinno. Dodając, że jest to jedna i ta sama osoba, powoduje, że niespecjalnie umiejący spiewać, z charakterystyczną manierą wokalną ("historyyjaaaa") były wokalista Sex Pistols pretenduje do miana największej legendy tegorocznego off festiwalu. Pozostaje nam tylko trzymać kciuki, żeby wypadł lepiej niż jego zeszłoroczny odpowiednik Marky Smith z The Fall. Z dorobku artystycznego Public Image Ltd zdecydowanym opus magnum jest ich druga płyta Metal Box. Moim faworytem jest także ich debiut: First Issue jako bezpośredni spadkobierca Never Mind the Bollocks.


Oprócz anglików warto również zwrócić uwagę na zespół Jose Gonzaleza - Junip: takie przyjemne gitarowe plumkanie dobre przy piciu piwa przez słomkę i skubaniu festiwalowej trawki...
Reporterskim obowiązkiem trzeba również odnotować dwa kolejne polskie zespoły, które zdecydowanie zapisały się już w historii muzyki i nie tylko polskiej: The Car is on Fire i Kapela ze Wsi Warszawa.


No i na koniec: Lubimy to?

Czy wolimy to?

wtorek, 12 kwietnia 2011

Gdzie rosną poziomki? Na TVP Kultura!

W czasie dużego kryzysu mediów niekomercyjnych i nadmiaru programów typu grupa ludzi + stół, stacja TVP Kultura funduje nam nie lada gratkę, mianowicie miesiąc z filmami Ingmara Bergmana. Cyfrowo odnowionymi! I co najważniejsze: o ludzkich porach! Z Bergmanem to tak jest, że każdy niby zna, a już na pewno nie jest tak, że się go nie zna... Że niby "świt jak u Bergmana" śpiewa Kasia N. i wszyscy czujemy w czym rzecz, ale po prawdzie - piszę o sobie - Bergman poznany nie jest. Wspominając moje dotychczasowe potyczki z jego filmami to uświadamiam sobie, że coś tam widziałem od połowy, coś tam do połowy, na czymś tam przysnąłem, coś tam mnie nie zachwyciło. Jedyne co doskonale pamiętam to przedpołudniowa niedzielna projekcja filmu "Tam gdzie rosną poziomki" w kinie Malta jeszcze chyba w latach 90tych...


Tym większą radością napełniła mnie informacja o cyklu w paśmie telewizji kulturalnej. Zaczęło się niestety jak zwykle "Letni sen" - usnąłem, "Uśmiech nocy" - niezachwycił, rozproszyłem się i przełączyłem...Aż wreszcie "Siódma pieczęć" - załapałem! Wczorajsze "Źródło" - załapałem i trzyma! A będzie coraz lepiej! Czekają na nas "Goście wieczerzy pańskiej", "Milczenie", "Szepty i krzyki", "Sceny z życia małżeńskiego". Póki co niestety to tylko znane tytuły... Tak więc jeżeli ktoś jeszcze nie zaczął to dziś jest dobry moment: początek trylogii "Jak w zwierciadle". Dzięki  temu unikniemy potem kupowania FilmBoxów za 200zł czego i Państwu życzę!


(*)na zdjęciu średniowieczny rycerz Antonius - bohater filmu "Siódma pieczęć" - rozgrywa partię szachów ze śmiercią, której stawką jest jego życie (w późniejszej fazie filmu traci hetmana, ale dalszych szczegółów zdradzał nie będę)

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

Stefan w Katowicach!

Kolejna garść festiwalowych informacji za nami. Dziś chciałbym głównie skupić się na kolejnym wykonawcy z cyklu: "Legendarny zespół gra legendarną płytę". W zeszłym roku mieliśmy Aptekę i Voo Voo, a dziś przyszedł czas na zespół Bielizna i ich najlepszą i najbardziej zasłużoną płytę: Taniec lekkich goryli. Do zespołu i płyty mam stosunek zdecydowanie emocjonalno - sentymentalny. Jako fizyczne ucieleśnienie tego nagrania od zawsze pamiętam kasetę kolegi Karola L. - zawsze zakurzoną, od zawsze poplamioną i  bez okładki, jeżdżącą po wszystkich kolejnych stancjach. Na jakiś długi czas przejąłem ją nawet na użytkowanie, ale potem ją oddałem i pewnie do dziś gdzieś tam leży i znowu nikt o nią nie dba:) W każdym razie jeśli ktoś nie zna, albo zna trochę - posłuchać trzeba bo warto. 


Z innych zespołów dziś ogłoszonych na pewno trzeba zwrócić uwagę na kolejny z cyklu: "znaczących zespołów w świecie alternatywnej muzyki": zespół Low. Do przesłuchania uznawana za ich najlepszą, płyta o przyjemnie brzmiącej nazwie: Things We Lost in the Fire


Póki co słuchamy płyt i czekamy na lato kiedy pod sceną wspólnie odśpiewamy i odtańczymy "Kołysankę dla narzeczonej tapicera" czy też "Krótką Przygodę Z Człowiekiem, Który Obiecywał Wykładzinę Podłogową"

wtorek, 22 marca 2011

Wiosna i zmagania z metrowym człowieczkiem

Kolejne offowe ogłoszenia za nami. I ponownie bardzo solidna dawka dobrej - może i offowej - ale przystępnej muzyki. 


Po pierwsze Primal Scream gra album Screamadelica - jakoś nie przychodzi mi mówić o płycie z 1991 roku jako legendarnej, ale taki status rzekomo posiada. Legenda czy nie legenda posłuchać naprawdę warto.


Po drugie bardzo ciekawa amerykańska grupa o sporym dorobku artystycznym - Xiu Xiu. Zainteresowałem się nimi przy okazji zeszłorocznego koncertu w Poznaniu, ale nie poznałem tematu w stopniu kwalifikującym mnie aby coś komuś polecać lub nie polecać. Ale myślę, że każdy wnikliwy czytelnik i przyszły uczestnik festiwalu zrobi to na własną rękę!


No i po trzecie: Olivia Anna Livki. Nieco dziwne nazwisko, artystka ni to polska ni to niemiecka. Kiedy zobaczyłem ją jakieś dwa tygodnie temu w jednym z popularnych programów popularnej stacji od razu wiedziałem, że coś tu nie gra! Niewiarygodny talent, dodatkowo dziewczyna śpiewa, gra na basie i komponuje. A to już znamionuje wielkiego artystę - i ja wróżę jej wielką karierę, ale będzie też to swoisty test, czy polska publika jest gotowa na tego typu odważnych i nietuzinkowych artystów. I nie chodzi tu nawet o to, że - mówiąc mało dosadnie - mam słabość do basistek:), że w wielu postrzeganych przeze mnie (i nie tylko mnie) milowych zespołów (Pixies, Sonic Youth, Smashing Pumpkins) basistki są/były barwnymi i nieocenionymi postaciami, ale napiszę jeszcze raz - dziewczyna ma autentyczny talent i nie jest niczyim tworem. Słuchamy jej dema z 2009 roku i czekamy na pełnowymiarową płytę!


A metrowy człowieczek? ....Śpi wiosennym snem:)...I niech mu się pięknie śni................

czwartek, 10 marca 2011

Przegląd piosenki wiosennej (1)

Jako, że jak wiemy, piosenka jest dobra na wszystko - w ninejszym cyklu chciałbym prezentować piosenki ważne, z przesłaniem oraz z niebanalną konstrukcją. Jako pierwszą chciałbym zaprezentować jedną z moich ulubionych piosenek zespołu Flaming Lips, a zarazem jedną z moich ulubionych piosenek w ogóle: She Don't Use Jelly.
Utwór zaczyna się ciekawym i pogodnym riffem i zaraz potem rozpoczynają się rozterki bohaterów tejże piosenki. W pierwszej zwrotce jest mowa o dziewczynie, która przyrządzając śniadanie nie korzysta ani z masła, ani z sera, ani też ze słodkiej dżemowatej galaretki -> tylko zwyczajnie używa wazeliny!
Druga zwrotka traktuje dla odmiany o chłopaku, który ma katar ale nie nie..! Nie korzysta z papierowych jednorazowych chusteczek. W pogardzie ma też chysteczki materiałowe. Nawet nie używa swojego rękawa!, tylko - jak pewnie każdy uważny czytelnik się domyśla - kolorowych, papierowych magazynów!
Całej dramaturgii tej historii dopełnia bohaterka 3 zwrotki (podejrzewam, że to ta sama dziewczyna co w zwrotce pierwszej..), która wydaje się być nieco narcystyczna i często lubi zmieniać kolor swoich włosów. I ponownie jesteśmy świadkiem jej rozterek: nie są w stanie ją uszczęśliwić żadne preparaty kupowane w sklepach, gdyż chce by jej włosy miały kolor naturalnej pomarańczy... Ale na szczęście - podobnie jak poprzedni bohaterowie - znajduje wyjście z sytuacji i używa... mandarynek!


Panie i Panowie zespół Flaming Lips!:



poniedziałek, 7 marca 2011

Gang of Four na offie!

Dziś będzie raczej spokojnie, krótko i rzeczowo, choć spokoju do końca być nie może, a kolejne zapowiedziane zespoły raczej skłaniają do otwarcia kolejnego szampana. Robi się już absolutnie ciekawie, a do wakacji jeszcze kawałek zimy i cała wiosna! 
A zatem... Kolejni artyści: Gang of Four - zupełnie nieoczekiwanie i ku mojej wielkiej radości niejako przepowiedziałem ostatnio ten zespół. Kto nie wierzy niech doczyta, tak więc teraz już z zupełnie innej perspektywy mogę ponownie zareklamować ich debiut z 1979 roku: Entertainment! Zespół wraca w 2011 z zupełnie nową płytą, co prawda takie powroty rzadko się udają i wnoszą coś nowego, ale trzymajmy kciuki i póki co słuchajmy ich wczesnych nagrań.
Następny zespół: Destroyer - z bardzo dobrze przyjętą tegoroczną płytą - Kaputt. Komu mówią coś nazwy The New Pornographers i Swan Lake - nie powinien być zawiedziony.
Kolejna nazwa: Junior Boys - osobiście za tego typu elektroniczną muzyką nie przepadam - ale dla wielbicieli gatunku dużą rekomendacją może być fakt, że serwis screenagers.pl uznał płytę Last Exit z 2004 roku CZWARTĄ płytą dekady!
Dodatkowo ciekawie zapowiada się występ "Abradab gra Kaliber 44" i z mojej strony to już wszystko na dziś, dobranoc!

wtorek, 1 marca 2011

Radio złote przeboje lat '70

Dziś krótko i nie będzie o nowym Offie, dziś będzie o starym Offie. Słuchając ulubionych audycji radiowych czasami zdarza się usłyszeć melodię, którą pierwszy raz słyszymy i która -  wbrew teorii bohatera Rejsu - od razu nam się podoba. Tym właśnie sposobem natrafiłem ostatnio na zespół Cockney Rebel i nieco ckliwą lecz ujmującą piosenkę: Sebastian. Płyta, z której pochodzi utwór nazywa się The Human Menagerie i pochodzi z 1973 roku (proszę zwrócić uwagę na majestatyczne zdjęcie z okładki - ta symetria w układzie plus oparcie fotela, które wygląda jak wielki kapelusz). Odkrycie cieszy tym bardziej, że zespół jest nieznany, płyta też nieznana lecz wybitna. Fascynację zespołami z tego okresu przerabiałem ostatnimi czasy słuchając Can, Television, Gang of Four i jeszcze kilku i za każdym razem zastanawiam się ile jeszcze pereł pozostało do odkrycia, a ilu nigdy nie uda się odkryć...



Imię Sebastian - jeden z bohaterów książki Jakuba Żulczyka - Instytut - pozwala mi płynnie przejść do drugiego i zarazem ostatniego punktu tego wywodu. Książka - jednodniówka czytana jednym tchem. Czytając Instytut pojawia się ten intrygujący lecz na dłuższą metę męczący stan, kiedy siedząc w barze i jedząc zupę masz wrażenie, że wszyscy wokół są zamieszani w spisek przeciwko tobie, a facet przy stoliku obok to szpieg z tajnej organizacji. Nie zżyłem się z nią tak jak z poprzednią książką pisarza (Radio Armageddon), ale miłośnikom mocnych wrażeń, Stephena Kinga i hiszpańskich horrorów się spodoba.

poniedziałek, 21 lutego 2011

Mogwai, Deerhoof, inni

Zawsze z dużą dozą ekscytacji i niecierpliwości oczekuje na wizyty w trójkowym studiu gości, którzy ogłaszają coraz to nowych wykonawców naszych rodzimych festiwali muzycznych. Ku mojej coraz większej irytacji trójka już od dłuższego czasu postanowiła nachalnie i wybiórczo promować największy, najlepiej sprzedający się, najbardziej fejsbukowy "lubię to": czyli festiwal Opener w Gdyni!!! A wraz z nim guru fejsbukowego pokolenia, mistrza autokreacji, pełnego buty, przed państwem jeden jedyny Mikołaj Ziółkowski!!!
No i gdy emocje są już podgrzane, ego dyrektora artystycznego na odpowiednio wysokim poziomie, scenariusz zazwyczaj jest podobny. Rozbuchane nadzieje, jeszcze minuta, jeszcze dwie i nagle dowiadujemy się, że najlepszym zespołem świata jest Coldplay i podziękujmy Mikołajowi bo będzie to główna gwiazda tegorocznej edycji festiwalu! Dodatkowo, każdy artysta, który wystąpi w Gdyni przedstawiany jest jako artysta wybitny i niepowtarzalny. Często słuchacz (taki jak ja) ma wrażenie, że za chwilę dowie się, że właściwie to wszyscy Beatlesi żyją i zamierzają się reaktywować na jeden jedyny koncert! Tak! W Gdyni!!


No ale dość, bo zupełnie nie o tym miało być....


Miał to być tylko krótki wstęp (emocje niestety wzięły górę) do zupełnie innej osoby i zupełnie innych informacji. 
Na przeciwległym froncie, skromnie, bez pompy, przy pomocy średniej jakości połączenia telefonicznego dzwoni do nas niezapowiedziany Artur Rojek i przez dwie minuty po prostu mówi, a temperatura rośnie sama: "proszę państwa, kolejni wykonawcy Off Festiwalu 2011 to":
Mogwai
Deerhoof
Oneohtrix Point Never
Factory floor
Lech janerka
LStadt


Właściwie to mógłbym się ograniczyć tylko do pierwszych dwóch artystów i tak właśnie zrobię, ponieważ następnych dwóch nie znam, Janerki przedstawiać nie muszę, a LStadt pozostawiam do oceny własnej.
Tak więc zespół Mogwai - kwintesencja całego nurtu Off. Ich pierwsza płyta Young Team - absolutny klasyk gatunku 10/10, moja pierwsza off dziesiątka od zawsze. Muzyka nie łatwa przy pierwszym odbiorze, ale absolutnie hipnotyzująca, bez dwóch zdań pozycja obowiązkowa. W oryginale, zamówiona na allegro, na półce. 
Ogólnie dla miłośników tego typu muzyki większość pozycji z ich dyskografii zasługuje na uwagę. Z ciekawostek są autorami soundtracka do filmu dokumentalnego o Zinedine Zidane'ie: Zidane: A 21st Century Portrait. Ja aktualnie zmagam się z ich ostatnią - wydaną dosłownie przez kilkoma dniami płytą: Hardcore Will Never Die, But You Will.


Deerhoof - trochę już mnie zmęczyło to emocjonalne pisanie - zespół absolutnie nieprzypadkowy i zdecydowanie oczekiwany na offie - warto poznać: The Runners Four, Reveille no i chyba ostatni też - Deerhoof vs. Evil (także sprzed kilku dni)


Życzę wielu muzycznych wrażeń i zapraszam do dyskusji oczywiście!

wtorek, 15 lutego 2011

Z zamiłowania do Off Festivalu i do szeroko rozumianej muzyki alternatywnej postanowiłem podzielić się z Wami informacjami o wykonawcach i płytach, na które warto zwrócić uwagę przy okazji tegorocznej edycji festiwalu, na który korzystając z okazji serdecznie Was zapraszam.

W miarę ogłaszania coraz to nowych wykonawców, będę zamieszczał odnośniki do płyt (utworów), na które - moim zdaniem - warto zwrócić uwagę.

Instrukcja obsługi: Na stronie http://listen.grooveshark.com/ po zalogowaniu się na użytkownika off2011 (hasło: off2011) po lewej stronie (menu: moja muzyka) będę umieszczał listę albumów, które warto posłuchać(pod Firefoxem mam problem z wyświetlaniem-> korzystam z Chrome lub IE). Obsługa strony jest bardzo intuicyjna, a baza utworów olbrzymia...

Na początek dwa zeszłoroczne świetne albumy: Ariel pink's haunted graffiti - Before today oraz Liars -Sisterworld. Dodatkowo jeszcze jedna znakomita płyta zespołu Liars: Drum's Not Dead.

Dla zwolenników bardziej tradycyjnego formatu mp3 poniżej linki do poszczególnych płyt:
- Ariel Pink
- Liars - Siterworld
- Liars - Drum's Not Dead

Niezainteresowanym tematyką okołofestiwalową polecam piwo CIECHAN oraz książki Olgi Tokarczuk. Najlepiej jednak zastosować się do wszystkich zaleceń jednocześnie, w myśl staropolskiej zasady: wino, kobiety i śpiew!
czuwaj!