czwartek, 16 czerwca 2011

Off 2011 - Line Up z podziałem na sceny i godziny!

Sierpień zbliża się WIELKIMI krokami, kilka dni temu została upubliczniona pełna rozpiska godzinowa. Tradycyjnie moje typy: na zielono to co trzeba zobaczyć, na żółto to co również należy zobaczyć, ale w drugiej kolejności, lub gdy nie będzie lepszych zajęć. Oczywiście namawiam wszystkich do stworzenia własnej wersji. Wersja excelowa do pobrania tutaj.

poniedziałek, 6 czerwca 2011

BARCELONA PRIMAVERA 2011

SING ALONG WITH THE COMMON PEOPLE


ŚRODA
Odurzeni katalońskim słońcem, piwem z gatunku San Miguel i Estrella Damm ruszamy w kierunku pierwszego festiwalowego przystanku. Droga jest długa i wyboista, wiedzie ze słynnej twierdzy Montjuic, poprzez tereny olimpiady z 1992 roku prosto do Hiszpańskiej wioski czyli Poble Espanol. Na szczęście w głównej mierze jest z górki, co nadaje nam dodatkowego rozpędu i animuszu, adrenalina już też robi swoje. Pierwsze starcie, dokumenty, ksera, dowody, opaski. Uff, udało się.. Wchodzimy!!! Dziedziniec robi wrażenie, ze sceny dobiegają już dźwięki. Bardziej łapiemy klimat niż poszczególnych wykonawców, ale tak jest fajnie! Piwko, żetony, kolejki, muzyka gra! Słońce daje się we znaki, potem jest już znośniej, ale robi się coraz ciaśniej – spadamy bo alk w sklepach tylko do 23!

CZWARTEK

Około godziny 18, kiedy słońce po raz pierwszy od naszego przyjazdu skryło się za chmurami, udajemy się w kierunku Parc del Forum – ogromnego, poziomowo zróżnicowanego, lecz głównie niestety betonowo – asfaltowego placu, na którego 10 scenach odbędą się festiwalowe koncerty. Po odbyciu wstępnych czynności kolejkowo – biletowych jesteśmy w środku! Zaczyna się do wielu niedociągnięć organizacyjnych – system płatniczy zawiesił się już na starcie, piwa niedolewają itp. – ale nic nie jest w stanie przyćmić radości z bycia tutaj! Już wstępny rekonesans pokazuje, że przed nami kilometry pieszych wędrówek. Najbardziej atrakcyjne pod względem muzycznym sceny – San Miguel i Llevant – są od siebie oddalone najbardziej. Oprócz tego, wygląda na to, że Llevant stage jest takim trochę miejscem „na przyczepkę” – ogrodzonym, asfaltowym placem dokoptowanym na potrzeby festiwalu. Jednak jak wiadomo festiwale to również sztuka wyboru – i pewnie nie raz przyjdzie nam wybrać wygodniejsze miejsce nawet kosztem wrażeń artystycznych.

Póki co zaczynamy od Llevant Stage siedząc na dość rozgrzanej ziemi, zajadając orzeszki słuchamy Sonny & the Sunsets i rozkoszujemy się chwilą… 
Po jakiejś godzinie ruszamy dalej odkrywać nieznane jeszcze tereny. Na jednej z mniejszych scen gra w tym czasie nasz The Car is on Fire i choć chłopaki muzycznie bronią się jak najbardziej, to niestety jest to taki „mecz bez udziału publiczności”. 
Dokładnie te same uwagi dotyczą drugiego naszego/nie naszego zespołu – Kyst, który gra w tym samym miejscu jakieś 5 godzin później…

Po uporaniu się z kwestiami płatniczymi i po wypiciu najdroższego piwa w życiu (9Euro) udajemy się w kierunku sceny Pitchfork, gdzie swój koncert gra kalifornijski elektroniczny, lecz lekko też popowy band – Glasser. Wokalistka, utalentowana niebywale – również pod względem tanecznym. Uprzedzając nieco fakty, chyba tylko Polly Jean Harvey prześcignęła ją w kategorii: gracja. Miło się tego słucha i jedyne do czego można się przyczepić – to to, że tak krótko. Ale taki już jest urok festiwali, że zespoły grające o wcześniejszych godzinach grają czasami po 30-45 minut…
Różnego rodzaju zawirowania sprawiają, że na koncert Grindermana trafiamy spóźnieni. A że łysiejący Nick Cave fanów ma wielu, nasze miejsce jest dalekie od idealnego. Ten wydawało by się niefortunny splot wydarzeń powoduje, że za jakieś pół godziny trafiamy na koncert Glenna Branki i jego 6-osobowej orkiestry. I to jest pierwsza festiwalowa bomba! Rozbudowane, kilkunastominutowe kompozycje idealnie wpasowują się w mój nastrój. I to jest jedna z kwestii, dla których uwielbiam festiwale – czasem zupełnie nieoczekiwanie doświadczasz czegoś niesamowitego…
Tak wyglądała muzyka zespołu Suicide
Z powodu wyborów, o których pisałem wcześniej świadomie rezygnujemy z koncertu Interpol, żeby zebrać siły na kulminację wieczoru, czyli the Flaming Lips. Póki co słuchamy chyba najbardziej awangardowego i najtrudniejszego w odbiorze koncertu, gdzie zespół – o bardzo wdzięcznej nazwie – Suicide odgrywa swoją pierwszą płytę nagraną gdzieś pod koniec lat 70tych. Ponownie uprzedzając fakty, jutro Jarvis Cocker powie o tym zespole, jako o jednym z najwybitniejszym zespołów w historii!! Odurzeni muzyką i atmosferą udajemy się w stronę głównej sceny, zajmujemy idealne miejsce i czekamy na Wayna Coyna i jego objazdowy cyrk! Mimo, że miejscami koncert zawiera wręcz identyczne sekwencje wydarzeń, mimo, że konfetti już nie takie kolorowe a balony jakby mniejsze, to wspaniałe piosenki – w dużej mierze wyśpiewane przez publiczność – charyzma wokalisty i ogólnie jakaś taka podniosła atmosfera, powodują, że chce się znowu tego słuchać i to oglądać… I to już koniec na dziś – mimo że zmęczeni, zaskakująco szybko docieramy do placu katalońskiego, a stamtąd pustymi, tak…pustymi Ramblami wracamy do naszego obskurnego hoteliku:)

PIĄTEK
dos cervezas por favor
Dziś na nabrzeżu pojawiamy się jakoś przed 19. Duże Estrelle dodają nam animuszu. Wchodzimy! Początek bliźniaczy z wczorajszym. Ostatnie promienie słońca, scena Llevant, gra zespół the Fiery Furnaces, rozkoszujemy się tym jak mamy fajnie. Korzystamy z festiwalowego życia w oczekiwaniu na koncert the National. Ludzi przybywa z każdą minutą bo to absolutny headliner tej części wieczoru. Grają dużo szlagierów z ostatniej płyty, charakterystyczny tubalny głos wokalisty dobrze sprawdza się na żywo. 


Potem piwko, papieros, piwko i już jesteśmy na mojej ulubionej scenie: ATP. Mamy dobre, wygodne, siedzące miejsce – trochę jak w teatrze – ludzie wypełniają każdą wolną przestrzeń, ale scena jest dość mała i atmosfera mimo wszystko kameralna. 


Bardzo dobrze komponuje się tam muzyka zespołu Low – powolne, zmysłowe rytmy, robi się błogo i leniwie… Niebawem zostaję sam. Przenoszę się na Ray-Ban stage gdzie zaczyna się już koncert Explosions In the Sky – znów idealny czas i miejsce na taką muzykę. Ściana gitar, ale też coś więcej, coś o czym mówi nazwa zespołu… jest już grubo po 1 w nocy. Idę na scenę główną w oczekiwaniu na Pulp. 1:45 zaczynają. Jarvis Cocker prowadzi ciekawą i ożywioną konferansjerkę. O tym jak grali tu na drugiej Primaverze 9 lat temu. O tym, że grają pierwszy koncert od 15 lat w oryginalnym składzie. I oczywiście muzyka. Same hity. Sala tańczy i śpiewa. Przy pierwszych rytmach i słowach „She came from Greece she had a thirst for knowledge…” przez publikę przechodzi wstrząs. I zarazem sygnał końca drugiego dnia. Na placu katalońskim deszcz zaczyna padać…

SOBOTA
Rozpoczynamy ostatni dzień festiwalu. Plany koncertowe jak zwykle ambitne, ale i zestaw wykonawców na dziś szczególnie bogaty. Rozpoczynamy tradycyjnym oszczędnościowym piwkiem, choć i tak bilans wydatków na festiwalowego San Miguela za 4Euro kubek jest zatrważający. Siedzimy na trawiastym wzniesieniu w oczekiwaniu na koncert Fleet Foxes. Zajadamy hiszpańskie parówki. Tuż przed 20 zaczynają grać. Pogoda jest iście piknikowa i odbiór muzyki takowy. Minimalnie efekt psuje wiatr, który na tak dużej odległości nieco zniekształca dobiegającą z głośników muzykę. Po jakichś 40 minutach idziemy dalej, bo jak pisałem wcześniej kolejne zespoły czekają…Demoniczny Gonjasufi na scenie Pitchforka daje całkiem niezły pokaz. Na dłużej zatrzymujemy się na koncercie niemieckiej legendy Einsturzende Neubauten. Panowie wnieśli na scenę kupę żelastwa – rury różnego pochodzenia, blachy i inne dziwne instalacje. W epoce muzyki z komputera robi to duże wrażenie – tym bardziej, że sami szczycą się tym, że grają bez użycia elektroniki, a dźwięki elektroniczne wydają się być. Na telebimach oglądamy przebitki z finału Ligi Mistrzów. Messi gol! Powoli robi się ciemno i wracamy na scenę główną gdzie już zaczyna najpiękniejszy głos i osobowość festiwalu – PJ Harvey
Ten biały duch to PJ


Odgrywa wiele kawałków z ostatniej płyty: Let England Shake – hymny na cześć Zjednoczonego Królestwa (co w kontekście porażki Manchesteru staje się ciut mniej przekonujące:)). Lecimy dalej – zatrzymujemy się na dłużej i słuchamy najbardziej nastrojowego koncertu wieczoru: Galaxie 500, a właściwie jego wokalisty z żoną i zespołem, bo sam zespół nie istnieje już od dawna. Płyta Fire jest jedną z ulubionych moich płyt ostatnich czasów, więc tym ciekawiej było się spotkać z legendą i podumać w atmosferze tej pięknej muzyki. Bardzo przekonujące…
Powoli zaczyna pojawiać się wizja końca… Chodzimy żegnamy się: Swans, super klimat na Mogwai i wreszcie wyczekiwany Animal Collective. Brakuje już trochę sił, żeby to wszystko przeżyć na 100%. Bolą nogi i kręgosłupy:) Chętnie bym jeszcze kiedyś zobaczył AC na samodzielnym koncercie, bo wyglądało na to, że trochę to nie był czas i miejsce na aż tak pokręconą muzę. I tak dobrnęliśmy do końca! Festiwal i cały wyjazd na pewno zapamiętamy na zawsze. Gdyby można było stopniować przymiotnik „zajebisty” musiałbym go użyć w stopniu najwyższym. W połączeniu z pobytem, zwiedzaniem miasta, atmosferą, trudno będzie go przebić w przyszłości. Póki co zostają zdjęcia i nasze wspomnienia…



PS1. Jakoś nocnych zdjęć dowodzi zasadności rozmyślania nad kupnem nowego aparatu
PS2. Wszędzie w tekście, gdzie pojawia się liczba mnoga, mam na myśli siebie i moją dziewczynę Anię, która dzielnie dotrzymywała mi kroku nawet przy największych muzycznych dziwactwach
PS3. Wrócimy tu jeszcze...