Kolejny Off za nami, czas zacząć wspominki, póki jeszcze w głowie świeżo. Od czego zacząć...? Chyba najłatwiej od porównań z rokiem ubiegłym. LineUp - co jeszcze rok temu wydawało się niemożliwe - na plus. Gwiazdy jakby świeciły jaśniej, dobór godzinowy i scenowy bez zastrzeżeń, polska reprezentacja na remis - dużo ciekawych popołudniowych koncertów, jednak pół godziny - czasem za mało... Pogoda też na remis - gdyby nie niedzielna burza byłoby na plus, a może burzę powinienem policzyć jako atut. O ile burzę może tak, to późniejsze błoto, deszczową niechęć na koncerty Deerhoof, dEUS na pewno nie... ochrona tak samo mierna i wąsata jak w zeszłym roku plus lekki zatarg z jednym z przedstawicieli przy nielegalnym przemycie alkoholu z groźbą 2tysięcznej kary, policji i wizji przeciętych opasek - skończyło się na strachu:) Organizacyjnie chyba lepiej - przejście prosto z pola na ulicę plus połączenie strefy piwnej ze sceną leśną kilka godzin zaoszczędziło, jedzenie dla mnie mętne, piwo nieupijające, z butelki już bardziej...

Sobota
Ten dzień przywitał nas... upałem. O godzinie 7 można było już zacząć zapominać o śnie i trzeba było zacząć myśleć jak tu się zregenerować, bo zapowiadał się znowu długi dzień. Ale jakoś się udało. Śniadanko prosto z reala, drzemka, gazetka, jakieś piwko i już południe. Zjawiamy się na terenach festiwalowych w okolicach zespołu Kamp. Muzyka słyszana zewsząd, tłumów jeszcze nie ma, typowy piknik. Dobra chwila żeby pochodzić, poznawać i tak też robimy. Po wstępie słyszanym z leżaków na scenie leśnej rozgrzewa się Asia Mina z 50 osobową orkiestrą dzieciaków. Fajnie to brzmi, ale jak już wspominałem jest czas poznawania - ruszamy pędem na Ballady i Romanse. Wszystko trochę zbyt krótko i za szybko...I już jesteśmy z powrotem bo na scenie trójki Kyst. Panowie jak zwykle z klasą i rozmachem. Dwie perkusje + gitara dają ciekawy efekt, choć lepiej ich się słucha w porze nocnej...Uff przerwa zasłużona.
Strefa gastronomiczna. Cóż, niechybnie nam się przedłuża pobyt w strefie, tak, że Blonde Redhead słyszymy zza płotu, potem Mołr Drammaz, ale grupa wraca do strefy:) No i już za chwilę pierwsza dzisiejsza gwiazda - zespół Kury ze swoją szlagierową płytą POLOVIRUS. Przyznam, że jakoś dotychczas nie złapałem do końca tej konwencji, no i właśnie od tego są koncerty. Przede wszystkim duży kunszt techniczny muzyków pozwala im się bawić stylami, do tego charyzma Tymona i publiczność rytmicznie buja się przy discopolowych rytmach. W ogóle to jestem przekonany, że sprowadzenie na off festiwal Maryli Rodowicz lub Krzysztofa Krawczyka również przyciągnęłoby tłumy...
Powoli się ściemnia, a to znaczy, że nadszedł czas na obowiązkowy punkt festiwalu - czyli holenderskie rowery! I ponownie ta sama wyluzowana ekipa bawiąca się swoją pracą:) No i wiatr we włosach, wódka na parkingu, piwa butelkowe i jest tak fajnie, że Gang Of Four znowu zza płota! Po 23 wracamy. Prosto na scenę leśną gdzie rozbrzmiewa już nastrojowo i melodyjnie Destroyer. I tutaj przyznaję kolejne trzecie miejsce! Ogólnie myślę - i nie jest to moja odosobniona opinia - że koncerty na leśnej udają się najlepiej. Nie wiem, czy to kwestia klimatu, nagłośnienia, czy repertuaru, ale Destroyera z pewnością zapamiętam...Ale prawdziwa bomba miała dopiero nadejść! Okrzyknięty główną gwiazdą festiwalu: zespół Primal Scream i jego płyta Screamadelica sprzed 20 lat docierała do mnie długo. A właściwie to do końca do mnie w ogóle nie dotarła. Gdyby nie to, że był to prime time, scena główna, brak alternatywnych wydarzeń, to wcale nie jestem pewien, że bym się na ten koncert wybrał. I jakaś taka ogólna niechęć we mnie była. Ale w pewnym momencie zostałem wybudzony z marazmu i proszę państwa nastąpiło olśnienie! Muzyczne objawienie, ogólnie doszło do euforii. Te rytmy - już wcześniej znajome - zwielokrotniły się i wybuchły z wielką siłą. Osiągnąłem absolutną ekstazę muzyczną. W tamtym momencie liczyła się tylko muzyka...
Kto by pomyślał, że tak się to skończy.....
Niedziela

Taka z piorunami! Zaczęło lać tak strasznie, że zalało scenę główną i Abradab nie zagrał. My po wiernym tańcu pod sceną poszliśmy przebrać co trzeba i suszyć komórki... Na szczęście padać przestało, na nieszczęście, nie na długo... Koncertowi zespołu Liars przyznaję kolejną ex aequo trzecią nagrodę. Potem znowu zaczął rządzić deszcz. Bardzo szkoda Deerohoof, szkoda dEUS, Ariel Pink w deszczu i błocie, ale chyba dał radę. Na więcej nie starczyło sił. Pożegnanie przy dźwiękach PiL, a Sebadoh to już w samochodzie w drodze powrotnej.
Zawsze musi być jakieś: szkoda... I tak było wystarczająco pięknie, tak więc tych kilka zmarnowanych koncertów nie wpływa na odbiór całości. Po raz kolejny utwierdziłem się w przekonaniu, że znalazłem swoje miejsce, a z każdym kolejnym dniem wspomnienia będą ustępować miejsca przyszłorocznym oczekiwaniom. Póki co wspomnień cały worek...
Cześć!